PODWIECZORKI U BABCI
Pamiętam
słoneczną kuchnię w wiejskim domu mojej babci. Latem zwykle przesiadywałam w
niej, bo skwar nie pozwalał wyjść na zewnątrz. Pachniało w niej babką cytrynową
i jakimś środkiem na zabijanie owadów. Ta dziwna mieszanka odurzała mnie jak
muchę i coraz bardziej senna siedziałam przy stole, oglądając uważnie promienie
słoneczne przebijające się przez żółte zasłony. Czasami przyglądałam się
umierającym owadom. Konały wolno.
Potem
babcia robiła herbatę. Wyjmowała ciasto z prodiża i zasiadaliśmy do
podwieczorku. Na zewnątrz nadal było cicho. Słońce trzymało świat swoimi
promieniami. Rozpalało i rozpuszczało. W cieple i ciszy jedliśmy ciasto. Było
lekko kwaskowe, żółte, wilgotne. W sam raz na słoneczne popołudnie. Gorąca
herbata gasiła pragnienie. Czasami to był kompot truskawkowy, słodki, lepki,
dobry. Przyglądałam się cukiernicy. Szklane grawerowane naczynie przypominając
kielich napełnione drobnymi kryształkami. Zwykle stała na białym lekko
odrapanym kredensie, na wyższej półce i nigdy nie mogłam do niej sięgnąć.
Zawsze marzyłam, że kredens będzie należeć do mnie, ale tak się nigdy nie
stało. Odszedł w zapomnienie. Może został zniszczony? Czasami widuję podobne w
rustykalnych restauracjach, na targach staroci i wtedy wracam myślami do
wiejskiej kuchni w domu mojej babci. I do letnich popołudniowych podwieczorków.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz